Rachu ciachu i po sezonie.
Debiut w maratonie zaliczony. Nie obyło się bez "głupiej" przygody, ale czym było by życie bez takich...
Zanim jednak o tym, to tydzień tapperingu:
Poniedziałek:bieg - regeneracja 9km (5:50)
pływanie - w grupie 2400. Koniec opitalania. Sporo odcinków 300-600m w żwawych tempach (technika i siła)
Wtorek: - wolne
Środa: - wolne
Czwartek:bieg - 5x100m rytmy + 2x1km HM-M (4:15) - razem 7,5km
basen - 2300m techniki w grupie. Na szczęście nieco spokojniej niż w poniedziałek
Piątek:bieg - 1,6km 4:00 bieżnia + 3,4km "do okoła" 5:00
Sobota: - wolne (oglądanie transmisji z Kona i łapanie "bojowego nastroju")
Niedziela:POZNAŃ MARATON:Żeby jakoś zacząć... Po wstaniu kawa, śniadanie i powolne wyciąganie ciuchów z walizki. Zonk na etapie "pastylki" kardio ANT+. Pas obecny, pastylki... ani śladu. Zostało jej się w domu:( Kilka łacińskich słów poleciało. Szybkie przemyślenie sprawy i jedyna możliwa decyzja. Lecimy na samopoczucie. Trochę liczyłem na to, że tappering i trening oddał i pobiegnę mocniej, ale bez oceny tętna, duże ryzyko. Koniec końców, na miejscu startu pojawiłem się 30min. przed. Dużej rozgrzewki nie planowałem. Kilka minut truchtu, trochę dynamicznych wymachów nogami, kilka przebieżek i na start. W kieszeniach 8 małych żeli (co 5km jeden).
Zacząłem wybitnie na czuja (nic innego mi z resztą nie zostało). Miało być lekko i wolniej niż półmaraton. Rano było dość chłodno (super komfortowo), a bieg zaczynał się z górki. Pierwszy kilometr - 4:19. Następne w okolicach 4:10-4:20. Teren trochę pofałdowany, kilka zakrętów 180st., wodopoje z rozpakowywaniem żeli po drodze. Te niezakłócone kilometrówki wchodziły bliżej 4:10, te trudniejsze bliżej 4:20. Niestety zaczęło robić się nico cieplej. Pierwszy wolniejszy przytrafił się 20km (4:35). Trochę odpuszczenia, podbieg, wodopój i wystarczyło. Następny przypilnowałem i wszedł 4:16. Połówkę zamknąłem w 1:31:18. Teoretycznie 3:05:00 powinno z tego paść, tyle, że ja już wtedy doskonale wiedziałem, że drugiej połówki w podobnym czasie nie zrobię. Po pierwsze, za ciepło, po drugie za duże zmęczenie na połowie dystansu. Co do tętna... chciałbym wiedzieć. Ciekaw jestem, co by było gdybym hamowany pulsem przebiegł tą pierwszą połówkę minutę wolniej... Co się stało, to się nie odstanie. Zmniejszyłem nieco intensywność i dalej ciągnąłem na samopoczucie. Patrząc na kolejne kilometry (od 22 do 35) ciągnąłem 4:15-4:55. Średnio pewnie około 4:35. Zdecydowanie bardziej różniły się tempa odcinków pod i z górki, czy z wiatrem i pod wiatr. Chyba to tak jest, że czym bardziej człowiek zmęczony, tym bardziej takie wybijające elementy rzutują na czasy. Czekałem jakiejś ściany. Najpierw na 30, potem na 35km. Nic z tych rzeczy. Nogi co prawda coraz bardziej zmęczone, ale zarówno energetycznie, jak i mięśniowo dawało radę. Od 30km postanowiłem nie wcinać żeli, bo sporo energii szło na otwieranie i wstrzymywanie powietrza przy łykaniu, a już wiedziałem, że mnie nie odetnie. Wiedziałem też niestety, że 3:05:00 odpłynęło. Nie miałem kontroli tętna, a nie bardzo miałem ochotę na zawał. Postanowiłem więc na spokojnie obronić 3:10:00. Tak się zająłem liczeniem po ile trzeba biec, że 36km wszedł 5:06 i był najwolniejszym i jedynym >5:00 na całym dystansie:) Z obliczeń wyszło mi, że pozostałe kilometry mogę zamykać w okolicach 4:45, więc jak któryś wszedł 4:50, to następny robiłem 4:35-4:40 i tak sobie doleciałem do końca... Wynik: 3:09:22. (203/4877, M40-36, MP lekarzy-2). Jak na debiut wydaje się OK. Na mecie bez umierania itd. Końcówkę (200m) na spokojnie rozpędziłem do 4:00. Myślę, że z równiejszymi połówkami i komfortem wiedzy na temat pulsu trochę było do urwania. 3:05, było by jednak bardzo ciężko obronić. Nie żal mi więc szczególnie, bo 3:06, czy 3:09 brzmi podobnie

. Zresztą i 3:05 to żądna wielka granica. Jakbym miał szansę na atak 3:00 to bym się zdecydowanie bardziej wkurzył. Bieg metodą oldschoolową, bez zawracania sobie głowy tętnami, też ma swoje uroki. Żal trochę danych które mogły by się przydać przy pełnym IM.
Żeby historię zakończyć z przytupem, po powrocie do domu w pierwszej kolejności postanowiłem poszukać "winnej" pastylki kardio. Po 10min. bezskutecznych poszukiwań wróciłem do przetrząsania walizek. Pastylka oczywiście cały czas była w kącie małej kieszonki w walizce
